Majestatyczne mgły, podnosząc się z dolin powoli ujawniają, co dzieje się dookoła nas: morze gór, pasma za pasmami ciągnące się nieskończenie po horyzont. Jest jeszcze zbyt ciemno, aby rozpoznać gdzie kończą się szczyty, a zaczyna się bezkształtna masa chmur. Z każdym kilometrem trwającej już kilkanaście godzin podróży, przeżywamy emocjonujący rollercoster, od skrajnej euforii, do czarnej dupy. I tak na zmianę, nie wiedząc jeszcze, że będzie tak do końca!
backcountrymtb.org & 1Enduro
Relacja z Rumunii otwiera stałą współpracę 1Enduro i backcountrymtb.org!
Pamiętacie, jak w marcowej ankiecie stwierdziliście, że chcecie czytać na blogu relacje z wycieczek enduro…? Jakoś nie mogłem się przemóc, do publikowania naciąganych opowiastek z kręcenia po Beskidzie Śląskim, więc jak tylko Michał Góźdź zaproponował użyczenie swoich materiałów, oczy mi się zaświeciły. Jego fotorelacje z wycieczek śledzę od 5 lat, a w międzyczasie pojawiły się też publikacje na własnym blogu i w magazynie Bike.
Mam nadzieję, że dzięki 1Enduro, Michał z ekipą backcountrymtb.org zainspirują jeszcze większą grupę osób do prawdziwego enduro spod znaku #exploremore. Oddaję głos autorowi relacji :)
Wiosną 2016 roku, kiedy to wszyscy z którymi pielęgnujemy znajomości w najlepszy ze znanych sposobów – skrollując ich fajsbukowe profile – wyjechali do San Remo/Finale (niepotrzebne skreślić), my pojechaliśmy do Rumunii!
Ma być jazda tam, gdzie jeszcze nikt nie jeździł
Nie może być tak, że jest jazda tam gdzie wszyscy jadą turnusami jak za czasów PRL do Bułgarii, ma być jazda tam gdzie jeszcze nikt nie jeździł.
Przygoda przez duże P., backcountry przez grube B.
Pomijając szczegóły organizacyjne, z kręcenia globusem wypada na Rumunię – wydaje się wystarczająco dzika, żeby zaznać przygody. Podnosimy poprzeczkę, odrzucając wszystkie przewijające się przez głowę znane pasma – Bihor, Rodniańskie, Maramuresz. Retezat… nie słyszeliśmy nigdy, aby ktoś tam jeździł. To jest to!
Trudno dostępne, słabo skomunikowane, jedno z najwyższych pasm w całych Karpatach, potężne zgrupowanie ponad 20 szczytów powyżej 2000 m n.p.m., a są i takie przekraczające 2500! Wszystko to poprzecinane głębokimi dolinami, wschodnie i południowo-zachodnie części na styku z Górami Godeanu zupełnie dzikie i niezamieszkane, dzięki czemu zachowały swój pierwotny charakter. Cały praktycznie Retzat, jest tak fajny, że zmyślni Rumuni objęli go parkiem narodowym, chroniąc przed nie wiadomo czym. Dla nas to miejsce staje się lekcją, jakiej udzielają nam góry przez kilka dni z rzędu. Głównie pokory!
Lekcja pierwsza: Kalibracja
Trochę już po górach się szwendamy i w miarę ogarniamy te tematy, ale tutaj, to jak uczenie się chodzenia od nowa – samo dotarcie na miejsce startu jest wyzwaniem. Kolejny już kilometr tłuczemy się krętą górską drogą pamiętającą czasy imperium rzymskiego. Może i świetnie nadawały się one do maszerowania legionistów w sandałach, nasz T5 z przyczepą jęczy na kocich łbach, a o zawracaniu nie ma mowy, urwiska po obu stronach skutecznie nam wybijają z głowy takie manewry. Wszystko to wedle mapy/gps odbywa się po jezdnej drodze całkiem niezłej kategorii – mamy trochę inne zdanie w tym temacie.
Tutaj rządzą góry, są wszędzie – i nie ma najmniejszych szans, aby człowiek je sobie podporządkował. Człowiek jest gościem i to mocno zepchniętym do defensywy.
Zostawiając za sobą ostatek cywilizacji – osadę Nucsoara, pierwszego dnia ambitnie celujemy, aby dostać się na główną grań parku, powyżej 2000 metrów, pętlą połączyć przełęcze Saua Ciurila i Saua Lolaia, zamykając ją w okolicach wodospadu Stanisonarei – palcem po mapie, czad!
Jedziemy. Sama już jazda w głąb doliny, pierwsze mijane schronisko – opuszczona na zimę chata w okolicach 1000 m, cab. Carnic-Cascada utwierdza nas w przekonaniu, że słusznie było zabrać do plecaczka trochu gorzałki, bo na wydawanie rumuńskich plastikowych pieniążków na schroniskowe uciechy raczej szans nie będzie. Schroniskowe uciechy zabite są na zimę dechami po sam komin.
Połykamy kolejne 500 m w pionie, przeskakując podjazdem z lewej na prawą stronę strumienia, który wali kaskadami na spiętrzeniach i szeroko rozlewa się w miejscach na które pozwala dolina. Wszystko to, co mijamy przypomina Tatry Zachodnie, tylko skala jest inna – to co tu widzimy, jest większe, bardziej dzikie i niedostępne. Opuszczona po zimie, osada wciśniętych w las chat, będących częścią schroniskowego kompleksu cab. Pietrele, wygląda depresyjnie, pogrążona w wilgoci z zatykającym zimnem bijącym z piętrzących się prawie 1000 metrów powyżej śnieżnych gigantów! Jesteśmy malutcy.
Bajka tylko dla dorosłych
Temperatura rośnie na podejściu, kontemplujemy formacje powykręcanych korzeni pnących się prawie po pionowych ścianach zbocza, którym się wspinamy żółtym szlakiem – bajeczne agrafki najwyższej klasy, aż proszące się aby pokonywać je w drugą stronę. Co to jest za miejsce cudowne!
Miny szybko rzedną powyżej granicy lasu, rumosz skalny którym poprowadzony jest szlak, jest rozrzucony niczym podczas igraszki gigantów, głazy wielkości furgonetki bez ładu i składu giną po kilkudziesięciu metrach pod warstwą śniegu. Każdy krok to kilka prób utrzymania się na nogach, brnąc czasami po pas w śniegu.
Na przełęcz Saua Ciurila docieramy totalnie wypompowani, przemoczeni i poobijani, ze sporym niedoczasem. Ale widok zacny. Majestatyczne szczyty pokryte ogromnymi zwałami śniegów, które sprawiają wrażenie, że nie topią się nigdy, są teraz na wyciągnięcie ręki – wiosna i lato jeszcze długo nie zawitają w to miejsce, choć słychać ogromny huk przemiany tej masy śniegu w wodę. Zaczyna zacinać deszcz, który zaraz potem zamienia się w śnieg. Uroczo!
Nic nie robiąc sobie z przytyków pogody, śmiało trawersujemy ten zupełnie niejezdny odcinek do skrzyżowania z niebieskim szlakiem, który ma nas sprowadzić do górnego piętra doliny z której tu przyciągnęliśmy. Pokonanie 2 km zajmuje nam ponad 2 h, najgorsze z możliwych tyranie do porzygu, dla części z nas w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Jazda w dół w takich miejscach, cały niebieski szlak wzdłuż kipiących kaskad Stanisoarei, w miejscu tak pierwotnym w swojej naturze, to zupełnie inne doznania.
Wszystko jest przeciwko tobie!
Taki test na wytrzymałość nerwów, koncentrację i umiejętności techniczne jeźdźca. Zmurszałe, pokryte wilgocią i jeszcze wczoraj lodem skały są tak śliskie, że po zetknięciu z oponą natychmiast zmieniają kierunek jazdy, najczęściej na zupełnie przeciwny do zamierzonego. Poukładane kamienie – zawsze na sztorc – tylko czekają, aby katapultować cię w otwierającą się przed Tobą przepaść. Wystrzegaj się tylko drzew i korzeni na szlaku. One kładą nas jednego za drugim, bez litości.
W sumie nie do końca wiemy jak to możliwe, ale jeszcze przy akceptowalnym do jazdy świetle, zostajemy wypluci przez dolinę bez większych uszkodzeń, nie licząc powierzchownych obtarć, obić i złamanej psychy. Kompletnego przemrożenia i przemoczenia od kilku godzin nie ma co nawet liczyć. Solidny dzień wypełniony przygodą za nami. O to chodzi!
Lekcja druga: wnioski, a logika formalna
Skąpane w słońcu połoniny, rozległe grzbiety ciągnące się nieskończenie w swej miękkości… tego nam było trzeba dzisiaj! Pruliśmy przez miasteczko Rau de Mori, nie mogąc oderwać oczu od karykaturalnych form dachów, jakie przybierają rumuńskie domy – dach to wyznacznik majętności rodziny, więc odpimpuj swój na wzór buddyjskiej świątyni, mimo że mieszkasz w klocku z pustaków – nieważne. Masz dach jak budda, masz szacun na dzielni!
My szacun zdobyliśmy wczoraj, wyciągnęliśmy też wnioski – jazdy powyżej 1800 m n.p.m. nie ma, wystrzegać się również należy odkrytych fragmentów powyżej lasu, gdzie szlak kluczy między skałami, no i na północ skierowanych dolin. Cywilizacji może być więcej, bo rumuńskie pieniążki gotowi rozpuszczać jesteśmy natychmiast – wszystkie nasze wymagania spełnia Complex Alpin Rausor… no może poza ostatnim, kasy nadal przepić gdzie nie ma.
Jazda jak z bajki, singlami i ścieżkami przemytników wspinamy się do góry, raz tylko niebezpiecznie zbliżając się do granicy śniegów – 1827 m. Vf. Pacuiu, to kulminacja dzisiejszej wyrypy – potem spływamy przez kolejne szczyty w dół, przez Vf. Caruntu, Chiciura, gubiąc niezliczoną ilość razy szlak na szerokich polanach, odnajdując go często zupełnie przypadkiem, kiedy wchodzi do lasu.
Wielokrotnie napotykamy ślady działalności człowieka, szałasy, poidła i zagrody – na polanach w sezonie wypasane są owce i inna baranina, ale jeszcze nie teraz, teraz nie spotykamy nikogo.
Dzień zupełnie inny od poprzedniego, esencja jazdy enduro – turystyki rowerowej w najlepszym wydaniu, przemierzania gór w poszukiwaniu przygody w gronie przyjaciół, czerpania z natury tego, po co sięgnęła wczoraj. To przywraca stan równowagi.
Przed wyruszeniem w drogę musisz zebrać drużynę
Syndrom dnia trzeciego – czymkolwiek on jest – dopada nas na całego. Od rana rzygam jak kot, przeżywając okrutne męki – to efekt rumuńskiego melanżu jaki nas porwał minionej nocy. Winą można śmiało obarczyć gwiazdę wczorajszego wieczoru, rumuński bimber śliwkowy pity z naczyń laboratoryjnych. Wina leży po jego stronie – bezdyskusyjnie!
Kiedy już odzyskujemy wzrok, kierujemy go na potężną rzekę Temesz – to dopływ Dunaju oddzielający góry Retezat od pasma Ţarcu. Na granicy parku, rumuńscy inżynierowie dokonali cudów betonowania wody w poprzek i spiętrzyli masy wody ogromną tamą. Koncept przygody jest zacny, chcemy w miejscu gdzie Temesz, łączy się z dopływem Zlata, rozpocząć wspinaczkę na górę o tej samej nazwie, przed wierzchołkiem przetrawersować w kierunku Vf. Lapusticul, bo na samej Zletej czujemy kopne śniegi, a na sam koniec zaliczyć ponad 1000 metrów zjazdu niebieskim szlakiem do górnej części spiętrzenia.
Mimo, że w głowie huczy niemiłosiernie, na sam widok powykręcanych zygzaków na mapie, raźno wspinamy się metr po metrze do góry. Pierwotna puszcza, zmurszałe pnie i niewidoczna linia szlaku.
Przez spory kawałek dołącza do nas 6. uczestnik wyrypy, pies. Żaden tam wsiowy obszczymurek, tylko prawdziwy rumuński owczarek, prowadzi nas singlem po rumuńskiej dziczy – czad! Niestety podczas jednej z przepraw przez rwący potok, musimy pozostawić go na drugim brzegu – samodzielnie nie jest w stanie przedostać się z nami, a pomaganie mu w przeprawie może być nierozsądne – nie będzie miał jak wrócić. Szkoda, czuliśmy się raźniej, mając za przewodnika lokalesa, tym bardziej, że co chwila mijamy ostrzeżenia przed niedźwiedziami. Trudno, będzie musiał wystarczyć gwizdek.
Lekcja trzecia: TVN meteo
Po dotarciu powyżej granicy lasu, która po tej stronie gór niebezpiecznie zbliża się do 1800 m, czyli naszej umownej granicy śniegu, zarządzamy biwak w jednym z szałasów. Rozległe polany pokryte roślinnością, krzyżówką jarmużu ze szczawiem, któremu najwyraźniej zimowanie pod śniegiem nie zaszkodziło, w ciągu miesiąca pewnie zapełnią się baraniną. Na razie pusto.
Braki w poszyciu w szałasie nadrabiamy resztkami bimbru z winem, na ognisku wesoło skwierczą baranie kiełbasy i słonina.
Boże jacy byliśmy głodni!
Jest już grubo popołudniu – poza problemami z życiem o poranku części z nas, dostaliśmy też za swoje na podejściu – na ostatnich 300 metrach ponownie walczyliśmy o każdy metr w pionie z głazowiskiem, którym fantazyjnie poprowadzono szlak. No i trzeba jeszcze doliczyć kilka godzin pod maską samochodu, kiedy to w rumuńskiej dolinie wybucha nam kawałek silnika. Na szczęście reperujemy za pomocą puszki po piwie, linki przerzutkowej i kilku śrub z mostka Syntace. Pestka!
Faktem z którym mierzymy się w tempie przyspieszonym, jest zmiana planów i zjazd tą samą drogą, którą tu przybyliśmy – nie popełniamy tego samego błędu co pierwszego dnia, cały podjazd/podejście to bajkowa droga w dół, którą postanawiamy wykorzystać do ewakuacji. Kiedy my zajadaliśmy się przysmakami, zapijając gorzałą, pogoda zmienia się diametralnie – naciągają czarne, kłębiące się chmury, temperatura spada do 2 stopni i prący ku nam front wysypuje z siebie ze wściekłością grad, a zaraz potem śnieg.
Na koniec tej gorączkowej ewakuacji, kiedy w popłochu opuszczamy biwak, nagrywam telefonem krótki film – oglądany z kanapy, pokazuje mizerny widok: 5 chłopa, w dziurawym szałasie na 1800 m, w krótkich gaciach walczy o utrzymanie ognia przy nadciągającym sztormie. To wszystko gdzieś w rumuńskich, zapomnianych przez wszystkich górach!
A zjazd… Zjazd to już zupełnie inna bajka! Zanim dotrzemy do granicy lasu, dopada nas armagedon. Wali tak strasznie, wszystkim, ze wszystkich sił, że nie bardzo wiemy, w którym kierunku należy iść, już wcześniej nie wiedząc, który to był ten dobry kierunek. Na pewno nie ten. Sporą część w dół i to już w siodle, pokonuję bez czucia w palcach, początkowo myśląc, że to wina hamulców – hamulce hamują, to ja nie czuję jak naciskam na klamki.
Z każdym metrem jest nam coraz cieplej, trwa tu walka o każdy metr, amortyzatory chlupoczą olejami, tarcze popiskują, przez las co rusz niosą się przekleństwa, trzaski i zgrzyty konfrontacji sprzętu z naturą, ale nikt się nie zatrzymuje – jedziemy jak w transie. Pokonując najtrudniejsze formacje, zakręty i sekcje skalne, do wypłaszczenia doliny docieramy cali mokrzy, tym razem od potu. Dymi się z nas, głowa kipi z euforii, a łapki same się składają do przybijania piątek. Tylko trochę się trzęsą. Z nadmiaru adrenaliny.
Czas do domu!
Żegnaj Retezat, za rok jedziemy do San Remo!
Jako że to debiut Michała na 1Enduro, nie pozwólcie mu długo czekać na komentarze! :)
Podobało Wam się?
Zobacz też:
To jest to czego brakowało na 1enduro. Opisy wypraw to jest to szczególnie tak extremalnych, oby wiecej takich jak ta.
Te hipsterskie kratki i flanele musza byc? Bo jak kumam nie da sie jechac w ubraniu w jednym kolorze?
@jawid. Wow, ale komentarz. Ty tak serio? :)
Tak, muszą. Przeczytaj tekst a nie tylko patrzaj na fotki. Warto!
Blogi modowe czekają na Twoje komentarze, kolego. Tutaj tylko robisz niepotrzebny wiatr (nieświeży zresztą).
hipsterska wyprawa to i ubrania hipsterskie muszą być :) jest to wszystko spójne choć mało strawne.
aha, z całej relacji najważniejsze że się ubrali w kratkę a nie jednokolorowo :D a kogo to obchodzi? i mówi to dziewczyna! poza tym super wpis, oby więcej
Przepraszam, Ale muszę…”zazdraszczam”. Rewelacja!!! Opis też przyjemny.
Jezu!! Czytam opis wyprawy. Chwytam klimat i łapię zajawę na Rumunię. Kończę przechodzę do komentarzy żeby skrobnąć podziękowania i poprosić o więcej. I co widzę? Dywagację na temat QRWA KOSZULI!?
Jeździj na czym chcesz, w czym chcesz i jak chcesz.
TYLKO JEŹDZIJ :)
Dzięki za dobre słowa! Cała przyjemność po naszej stronie… a dywagacje o koszulach… no po coś się je w końcu nosi :)
Słuszna uwaga.
Tak zdefiniowałbym enduro!
Z tymi koszulami to zupełnie tak jak z rowerami.
„Nieważne (w)czym, pedałuj albo giń” – NSR PAG
Co do terenu, to przyznać musza, że ciekawy region.
Świetna fotorelacja! Motywująca. Pomysł na trip, grupa przyjaciół, rowery …. no i ciuchy w kratę :-) – chcę się żyć.
P.s. Michał, brawo za świetny pomysł na współpracę.
Ciuchy w kratę najłatwiej… trudniej o dobrego tripa w gronie przyjaciół, ale staramy się. Dzięki za pozytywny feedback!
podobało się. następnym razem mnie weźcie, mówię po rumuńsku:)
O tak… możliwość komunikowania się z lokalesami byłaby nieoceniona :)
Oby więcej takich relacji :) Super sprawa! Również planuje Rumunie latem 2017 :)
Super motywator!
Szacun za wyprawę :)
Robilem takie wyprawy juz ponad 15 lat temu, w bradzo podobne gory od Ukrainy, przez polskie Tatry Zachodnie, Slowackie po tamte rejony. Roznica taka, ze inne to byly rowery, inne ubrania, troche inne czasy. Fakty sa takie, ze znacznie wiecej tam noszenia i pchania niz jezdzenia. Wiem doskonale jak wyglada to od kuchni, bo po prostu jezdze, a nie siedze przed kompem, jak ktos zarzucil…Slusznie zauwazono, ze brak cyferek z trasy, brak przewyzszen, km, sredniej itd. Po co? Chocby po to, ze nagle sie okazuje, ze srednia w trasy w danym dniu to 9kmh…Tak przy okazji, jak juz tam czlowiek byl, to zawsze z powodu ograniczonego czasu i pieniedzy robil trase od switu do zmroku, wiec trudno powiedziec czy nazwac to przygoda czy zarznieciem w trasie.
Uwaga o koszulach? Hm, jak widze kogos z broda w koszuli w krate w rurkach to mnie trzepie.Co nie moge?
Może Ci się to prywatnie nie podobać, ale dziwi mnie, że publikujesz to w komentarzu – takie zwracanie uwagi na to, co ktoś ubiera lub czy ma brodę, jednak dużo więcej mówi o Tobie ;)
No do lewa mi daleko….Przynajmniej mam na tyle odwagi, ze pisze co mysle i wali mnie co ktos o tym mysli.
Tak przy okazji, w Twoich artykulach jest tak wiele porownan, ktore moga kogos urazic, ze sam moglbys zmilknac ;] Tak przy okazji, mnie nie przeszkadzaja…
„takie zwracanie uwagi na to, co ktoś ubiera lub czy ma brodę, jednak dużo więcej mówi o Tobie”
Oj dużo mówi… Ewidentnie „jawid” sieczką pasiony nie jest:)
Jest pewna różnica w brodzie, którą ktoś nosi od zawsze i koszuli z warsztatu. Wszystko inne to pozerka wg obowiązującego tryndu. No i relacja też wypindrzona jak wueska na przegląd. Z tego co pamiętam na oryginalnej stronie takiego zadęcia w formę nie było. Pierwsze koty za płoty i czekamy na następne. Będzie lepiej.
Bardzo fajny opis wyprawy, okraszony fajnymi fotami. Podoba mi się, tak trzymać!
Generalnie trasy w całości do wyczajenia, choć opis czasem wprowadza mocno w błąd.. być może spowodowane pisaniem relacji na żywca albo po prostu pomyłka, ale dość masakryczna.. np. w tej okolicy nie ma rzeki Temesz więc autorom zapewne chodziło o rzekę Rau Mare (do której dopływa rzeczka Zlata gdzie rozpoczęli ostatni dzień), ale z kolei ona nie jest wcale dopływem Dunaju który płynie jakieś 80km na południe!
Wyguglujcie sobie skan mapy Retezat i wspomagajcie się turisticką warstwą na http://www.mapy.cz, i można sobie łatwo odtworzyć trasę na podstawie punktów orientacyjnych.
Super wyprawa, fajne kraciaste ubrania ale brody za mało!;D Kiedy przegląd modeli na 2017? Chyba już ze 30 razy oglądałem bikeporna Primala+ ale teraz zastanawiam się czy do turystycznego ęduro nie lepiej zamówić AUTHORa VERSUS(myk myka nie ma ale za to miejsce na bidony jest).
Primalowi+ chyba daleko do Authora Versus.
Ja wybrałbym Authora. Jeżdzę teraz na Pariocie AM 1.0 Ale Versus kusi.
Główka 65 stopni, RST First w Versusie to włąsciwie Rogue bo oba mają golenie 34mm (First jest ciut cięższy tylko).
Fajna maszynka zdecudowanie i co najważniejsze dla mnie, rama jest dostępna w prawdziwym rozmiarze XL
Brawo Chłopaki. A kolorowe ciuszki? Wiadomo, na niedźwiedzie ;)
Przeraża mnie ta ilość hejtów. Czy to coś złego, ze ktoś ubiera się modnie ? ;) zajebista przygoda, tylko pozazdrościć. Mam nadzieje że więcej będzie takich relacji :)
Pobudzająca wyobraźnię i wywołująca mrowienie w łydkach(rowerowy „RLS”? :D). Na myśl od razu przychodzi: rzuć wszystko(pakuj rower) i wyjedź…do Rumunii ;)
„masakryczna” pomyłka bo ktoś pomylił nazwę rzeki?? Panie moja druga żona to była „masakryczna” pomyłka.
Kurde… zupełnie jak moja pierwsza!
Czy naprawdę dla niektórych liczy się tylko wynik końcowy, przewyższenia, średnia prędkość itp.? Odkrywanie, poznawanie, cała ta eksploracja nowych miejsc, sama w sobie dostarcza dużo, dużo więcej, niż przejazd wyznaczoną trasą po beskidach, czy innych górkach. To, że czasami trzeba prowadzić rower przebijając się przez formację skalne, czy inne nie przejezdne szlaki, to już znaczy, że wyprawa była zła? Jestem człowiekiem z gór i takie obcowanie z naturą jak najbardziej mnie cieszy, gdzie jadę z nieznane i nie wiem do końca co mnie czeka i na dokładnie mam się przygotować. Rowerowy survival, bo chyba o to w tym wszystkim chodzi. Pozdrawiam :)
Mamy przyjemność razem z żoną od paru lat znać Michała i udało nam się spędzić kilka dni razem rowerowo i to co spotkało nas najlepszego podczas tych wycieczek , to jest Michał !!! Dlatego zrozumieć tą relacje mogą tak naprawdę osoby które go znają , a w co sie chłopina ubiera ? My go kochamy nawet gdyby jechał w czymkolwiek ! Pozdrowerek dla wszystkich
Coś pięknego COŚ PIĘKNEGOOOO…pzdr całą ekipę w „szkocką kratę” – Jak dla mnie krew , pot i łzy to jest to co Tygrysy lubią najbardziej !!!Fajnie i lekko się czytało…
pzdr ekipę & Ride for Fun
Wszystko fajnie ,ale po co brać takie rowery na wyprawe? Nie lepiej coś lżejszego? Więcej noszenia i pedałowania pod góre ,jak tych zjazdów na których i tak nie wykorzysta się możliwości roweru enduro , bo kto będzie ryzykował poważną kontuzje w dziczy? Oczywiście nie odbieram nikomu prawa do jazdy na takim czy innym , ale mnie to dziwi.
Ale że 13kg 601 ciężka? :)
Rower enduro jest na tyle uniwersalny, że całkiem nieźle ogarniamy jazdę w górę i noszenie, a z drugiej strony nie ogranicza nas w dół sprzętowo – tylko umiejętnościami.
Odpowiedź jest prosta – bo można :). Sami z ekipą robimy podobne tripy w Polsce i na Słowacji, gdzie nieraz jest to 5 godzin noszenia i 20 minut zjazdu. Efekt? Banan na ryju przez cały dzień.
Dla mnie rower to coś więcej niż jazda – to bardziej przygoda, zakończona zjazdem :).
Jednym się to spodoba, innym nie.
Dorzuć mapę i zaznaczcie miejsc gdzie nocowaliście (etapy). Mam ekipę z którą właśnie zastanawiamy się nad tegorocznym wypadem na tydzień w góry. Na celowniku jest m.in. Rumunia. Tekst zachęca ale przyda się trochę szczegółów szczególnie jeśli chodzi o dojazd i etapy zaznaczone na mapie.
Przybijam pięć za zdjęcia. Super!