Facebook, Strava, Endomondo… Taaak… To gówno działa na człowieka. Możesz sobie myśleć, że jesteś fajny, ale i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto pojedzie szybciej, dalej i w ogóle lepiej. Przeglądałem właśnie statystyki ostatniego wypadu, kiedy w oczy rzucił mi się czyjś kolejny trip 100+. Czyli ponad 100 km. Motyla noga! – pomyślałem – piszę bloga o rowerach, a nigdy tyle nie przejechałem! Ludzie będą gadać.
Potem było już standardowo: „ja nie dam rady?!”, „potrzymaj mi piwo!” i te klimaty. W dodatku kurier przyniósł paczkę od WTB, z nowymi oponami do mojego Djambo. Sto kilosów na 3-calowych gumach? Akcja się zagęszcza…
Wsiadłem więc w sobotę w nocy o ósmej w pociąg i godzinę później szukałem singli w lesie gdzieś za Olkuszem. Przygoda wisiała w powietrzu!
Plan
…był prosty:
- Jazda z punktu A do B, bez kręcenia się w kółko.
- Maksimum terenu, minimum asfaltu. Po szosie to każdy gupi umi.
- Co najmniej 100 km. Chyba, że wcześniej umrę.
Ze względu na pierwsze kryterium, w grę wchodziły destynacje (posługując się wakacyjną terminologią), z których da się wrócić pociągiem. Bo ostatecznie, planowałem jednak wrócić. Początkowo chciałem jechać z domu (Katowice) w góry, bo to cel szczytny. Ale droga to same miasta, pola i płasko.
Ze względu na drugie kryterium, dużo lepiej wyglądała Jura Krakowsko-Częstochowska. Stosunkowo dziki i urozmaicony teren, o podłużnym kształcie rozciągającym się na jakieś… 100 km. Mamy zwycięzcę!

Żeby oszczędzić sobie przetaczania się przez stojące na drodze do Jury miasta, podjechałem porannym pociągiem do Olkusza. Pobieżna analiza mapy wykazała, że jest on oddalony o około 100 szlakowych kilometrów od Częstochowy. Mamy więc i cel!
Trasa
Oczywisty wybór padł na pieszy czerwony Szlak Orlich Gniazd. Ułatwia on nawigację, bo biegnie przez całą Jurę i jest stosunkowo dobrze oznakowany. No i zamki można pooglądać.
Równolegle biegnie też szlak rowerowy. Ale to w 90% szutroasfalt, więc korzystałem z niego tylko wtedy, kiedy pieszy bez sensu odbijał, żeby zahaczyć o jakieś miasto. Oraz w drugiej części wycieczki, w chwilach słabości… Ale o tym za chwilę.
Przebieg wycieczki możesz prześledzić na Stravie:
Lub pobrać ślad GPX i nałożyć go sobie na jakąś mapę. A lepiej: wrzucić do telefonu i samemu przejechać.
Sprzęt
Wybór mógł być tylko jeden: Djambo. Ileż już się nasłuchałem o oporach toczenia opon 27+… Najwyższy czas zweryfikować mity i uprzedzenia na długim dystansie.
To będzie idealny Test Sinatry: jeśli nigdy wcześniej nie jadąc takiej trasy, dam radę zaliczyć 100+ po zróżnicowanej nawierzchni na 3-calowych oponach na niskim ciśnieniu, to nikt mi nie powie, że plusy słabo się nadają do zastosowań wymagających niskich oporów toczenia.
Co zabrać na długiego tripa?
W sumie… nic specjalnego. Jura ma to do siebie, że raz na kilkanaście kilometrów trafi sie jakiś sklep czy knajpa, gdzie uzupełnisz wodę/piwo. Warto jednak spakować:
- Dużo (5-10) przekąsek typu batoniki i żele energetyczne (te drugie zostaw na ostatnie kilometry). Ja wziąłem z zapasem, a i tak zeżarłem wszystko.
- Standardowy zestaw naprawczy, żeby awaria nie ucięła wycieczki po 10 km. Więcej w artykule o rzeczach, które zawsze warto mieć w plecaku.
- Powerbank, zwłaszcza jeśli mapa w telefonie jest Twoim głównym narzędziem nawigacji (tudzież zależy Ci na pełnym zapisie ze Stravy). Mój smartfon normalnie bez problemu wytrzymuje 2-3 dni, a na koniec tego tripa zostało mi kilka procent baterii, mimo podładowania w międzyczasie niewielkim powerbankiem.
- Mapa – nie tylko ze względu na powyższe. Przy planowaniu trasy na dużym obszarze, korzystanie z papierowej mapy jest po prostu wygodniejsze – kolory szlaków nie znikają przy zoomowaniu.

Epic shit, czyli Trip Schrödingera
Nazwanie 120-kilometrowej wycieczki „epicką” być może wywoła u Ciebie pobłażliwy uśmiech (lub bardziej niecenzuralną reakcję), ale jak spędzasz ósmą godzinę w siodle, różne określenia przychodzą do głowy.
Zwłaszcza, jeśli nigdy wcześniej nie robiłeś takiego dystansu, a po 60 km w górach przez 2 dni ledwo się ruszałeś. Ale Jura to nie góry i bez doświadczenia trudno mi ocenić swoje możliwości – trzeba spróbować.
No to spróbowałem!
Miłe dobrego początki
Na początku szło bardzo sprawnie. Pod Olkuszem udało mi się trafić na świetnego, nieoznaczonego singla, którego poznałem na jednej z zimowych wycieczek. Potem już czerwonym szlakiem zaliczyłem parę ciekawych wniesień, z których część miała nawet słowo „Góra” w nazwie.
Na przykład Góry Bydlińskie, w których odbiłem od szlaku, kierując się skrótem w stronę Ogrodzieńca. Razem z okolicami Jaroszowca, zdecydowanie są to okolice warte dokładniejszej eksploracji.
Przebijając się przez tłumy oblegające Zamek Ogrodzieniec, mam w nogach 40 km i z mapy wydaje mi się, że to półmetek. Jak się później okazało – ledwo jedna trzecia. W tym momencie czuję jednak, że zasłużyłem na obiad. No bo jak nie zasłużyłem? Pewnie że zasłużyłem! Wcinam więc spaghetti, popijam radlerem, a żeby nie zasnąć z przejedzenia, biorę przykład z szosowców i zamawiam podwójne espresso. Pełny energii (potencjalnej) ruszam w stronę miejscowości Karliny, nie spodziewając się nadciągającej katastrofy…
Jura to jednak… piasek
„Katastrofa” to może przesada, ale czekał mnie jedyny fragment trasy, gdzie żałowałem wyboru szlaku pieszego… Kiedy starasz się oszczędzać siły, ciągnąca się kilometrami rzeka głębokiego piasku bez możliwości objazdu jest równie mile widziana, jak pierdnięcie w kombinezonie kosmonauty. 3-calowe opony przez większość czasu dawały szansę jechać, ale każde 100 metrów pochłaniało tyle energii (i czasu), ile normalnie kilometr. Na ten odcinek zrzucam całą odpowiedzialność za kilka asfaltowych skrótów w dalszej części trasy.
O! Tam jest słońce! Tam jadę!
Energii starczyło jednak na pokonanie mojej ulubionej części trasy – między Morskiem (z dobrze znanym zjazdem niedaleko wyciągu narciarskiego) a Górą Zborów, gdzie złapała mnie burza. Jazda na dłuższym dystansie ma jednak swoje uroki – widząc, że kilka kilometrów dalej się przejaśnia, można sobie szybko zmienić strefę klimatyczną.
Teleportacja kosztowała mnie jednak sporo kalorii, przez co odpuściłem sobie Mirowskie Skały między Bobolicami a Mirowem. Jeśli lubisz patentowanie technicznych kamcorów – warto. Mi jednak wybiło 70 km i pierwszy kryzys kazał skierować się na trasę nieco bardziej zbliżoną do linii PKP – przez Żarki i Suliszowice, czerwonym szlakiem rowerowym.
Dobijanie kilometrów
Był to najnudniejszy fragment wycieczki, ale pozwolił złapać oddech po nieco bardziej „górskich” okolicach i dotrzeć do punktu decyzyjnego: jedziemy dalej, czy ewakuacja? Miła niespodzianka! Do stacji PKP w Poraju (wariant easy na wypadek odpuszczenia Częstochowy) szlakowskaz pokazuje 15 km, a na Stravie… 87 km! Czyli sukces – stówka pęknie, będzie lans na fejsie.
Ale chwilę później pojawiły się po-myśli: no tak, na fejsie spoko, ale co jak ktoś zapyta, gdzie dojechałem? „Do Poraja”… „Poraju…?”. No bez jaj. Zamiast błyszczeć w glorii, będę musiał tłumaczyć, gdzie leży cholerny Poraj. Jadę do Częstochowy! To tylko 15 km dalej.
Downhill na 97. kilometrze i objazdowa konferencja blogerów
Dzięki tej decyzji, udało się odwiedzić Rezerwat Sokole Góry i przypadkiem wykręcić czwarty czas na lokalnej trasce DH, ku uciesze pana zsuwającego się na przełajówce, z którym chwilę wcześniej ścigaliśmy się na podjeździe. Taaak… po całym dniu na rowerze, mózg działa nieco inaczej.
Zachęcony miłym górskim przerywnikiem, połykam kolejne kilometry. Spory kawałek asfaltem umila mi towarzystwo Basi i Piotrka z bloga Wysoka Kadencja, którzy zauważyli mnie gdzieś w Olkuszu. Dzięki! Wspólny fragment kończymy przydługim oczekiwaniem na otwarcie zapór kolejowych. Po przejechaniu pociągu, Piotrek zauważa, że mój szlak odbija w lewo PRZED torami. Cóż, po 100 km, każda okazja jest dobra do zrobienia sobie przerwy… Nawet trainspotting.
Resztę trasy pokonuję z entuzjazmem zombie, bo szutry i leśne drogi przerywa tylko jedno, ostatnie wzniesienie tego dnia: Zielona Góra. Potem już tylko fotka na deptaku z widokiem na Dubaj (?), kawa i przeglądanie zdjęć w pociągu.

Podsumowanie
Ostatecznie Strava zatrzymała się na 118 km. Po doliczeniu dojazdów na dworzec, wychodzi ponad 120 km w ciągu dnia. Bez żadnego przygotowania, treningu i długodystansowego doświadczenia. Na oponach 3.0″ i ciśnieniu poniżej 0,8 bara.
Sprzęt jednak zszedł podczas tej wycieczki na dalszy plan (co tylko świadczy o tym, że spisał się znakomicie). Liczyły się tylko doznania z jazdy. Napalanie się na liczbę kilometrów z jednej strony odbiera nieco frajdy na najlepszych odcinkach (na których nieco bardziej się oszczędzasz), ale z drugiej strony – rewelacyjnie spaja je w jedną całość. Tu nie ma czasu na kombinowanie, patentowanie, grzebanie przy rowerze, ciągłe postoje, fotki i pogawędki.
Spina? Trochę tak! Ale na tej „spinie”, cholernie zyskuje flow wycieczki. Po prostu cały dzień jeździsz na rowerze. Wymyśliłem nawet adekwatnie głęboką, filozoficzną maksymę ilustrującą to podejście: „Więcej jeżdżenia, mniej pierdolenia”. Trzeba przenieć odrobinę tej filozofii do górskiego enduro!
Bonus: Jak zaplanować trasę?
Nie wiem, zazwyczaj nie planuję takich wycieczek ;) Ja skorzystałem z osmapa.pl i papierowej mapy Compassu i zrobiłem tak:
- Znalazłem punkt początkowy, do którego da się dojechać pociągiem;
- Znalazłem punkt końcowy, również podłączony do PKP i oddalony mniej więcej o zakładaną ilość kilometrów (posiłkując się liczeniem trasy rowerowej w Google Maps).
- Połączyłem punkty kreską.
- Zobaczyłem, jakie szlaki kręcą się mniej więcej wzdłuż tej kreski. W przypadku Jury jest to dość proste – Szlak Orlich Gniazd prawie się z nią pokrywa.
- Poszczególne odcinki spisałem sobie w telefonie (np. „[pieszy czerwony] Olkusz – Rabsztyn” itd.). Pamiętaj, żeby zostawić sobie jak najwiecej swobody – ja sporo fragmentów zapisałem w 2-3 wariantach, a ostatecznie i tak pojechałem inaczej.
- Na telefon ściągnąłem też mapę offline (fragment wspomnianej OSMapy można pobrać za darmo np. do programu Locus). Znajomość dokładnego położenia bardzo ułatwia eksplorację tras alternatywnych „na żywca”.
- Wyznaczyłem parę punktów ewakuacyjnych pod koniec trasy – na wypadek kryzysu (jak np. wspomniana stacja PKP w Poraju).
- Spisałem rozkład jazdy pociągów powrotnych – również na stacjach ewakuacyjnych.
- Korzystając z Google Street View, zapamiętałem dokładną trasę od punktu startu do pierwszego szlaku – żeby nie zaczynać dnia od błądzenia po mieście.
Brzmi jak sporo roboty, ale takie przygotowanie pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu w terenie, tzn. więcej jeździć, a mniej walczyć z mapą.
Oczywiście można też po prostu jechać do oporu i potem martwić się o powrót, np. prosząc o misję ratunkową znajomego z autem (biker zrozumie).
Ciekawym wariantem jest też wyjazd pociągiem gdzieś daleko od domu i powrót na rowerze – masz wtedy jasny cel i dobrą motywację – w końcu nie uciekniesz w pociąg 10 km od domu!
Jak wspomniałem, to był mój pierwszy taki trip, więc wyjątkowo nie zaproponuję Ci podobnych wpisów, ale jeśli szukasz inspiracji, przejrzyj dział MIEJSCA.
Zacnie, moje okolice!:) Szlak czerwony był?
Polecić mogę garmina edge 800 lub coś jeszcze lepszego. Trasę planujesz na kompie, wgrywasz na garmina i jedziesz. W garniaku najlepiej mieć też aktualną osm. Nie trzeba komórki z power bankiem ani mapy papierowej. A wycieczka zacna. Coraz bardziej mnie bawi takie mtb bez spiny.
Karlin – nie Karliny
Ja na moim 2×120 mm polecialem kiedyś 176km potykajac się po drodze o Skrzyczne Malinowska skała i salmopol ;-)
Miałem wsiąść w bb w pociąg ale co że niby ja nie dojadę do Tychów…
Panie nie bałeś się tak bez wozu technicznego z masażystą i kupą żarcia na zapleczu + serwisantem od smarowania łańcucha :P (taka szydera względem pewnego innego bloga :)
Skoro espresso jest dla golących nogi, to szanujący się endurowiec powinien spożywać tylko i wyłącznie kawę speciality z jakiegoś chemexa czy innego aeropressu :)
To mojej 10letniej córce należy się chyba pochwała od Ciebie. Zrobiła z sakwami na oponach Maxxis Ikon 26×2.20 1,4bara 104km z Ogrodzienca do Krakowa. Był to jej 3dzień zmagań z pieszym Szlakiem Orlich Gniazd. Pierwszy dzień 58km drugi 36km, nie wierzyłem, że da radę tego trzeciego dojechać aż do Krakowa ale jak kobieta się uprze to da radę. 22:08 ukończyliśmy szlak w Krakowie
Tu małe foto.
https://goo.gl/photos/BcPFXm7WR1r7J2dWA
Chyba musisz zrobić 200+
Siema!
Spoko wpis! Może wielu przekona do średnio grubych opon. Ja pilnie obserwuję co się teraz wyprawia na rynku MTB i jest spore zamieszanie. Nie wiadomo w co ręce człowiek włoży za kilkanaście miesięcy jak będzie kupować nowy rower.
To chyba Twój pierwszy opisany wypad turystyczny :) Dobrze, że powstał – koledzy z „forum” przestaną się czepiać ;) Może mój pomysł będzie ekstremalny i trudny do zrobienia, ale myślę, że powinieneś spróbować zrobić dokładnie ten sam trip na rowerze brata (SLX 7.9) i porównać tym samym oba rowery. To byłby super test i miałbyś od razu porównanie. Może wybierzcie się razem (Ty i bracki)!:D
Pozdro
w nocy o 8 rano hahhaha ;) Pozdrowionka
endomondo garminy i inne poerdolety zabieraja calą frajde z enduro a gdzie przygoda szukanie szlaku ,zapomnialem przeciez trzeba sie popisac przed kumplami.Sam robie takie wycieczki ale 50-80 km i polecam zajefajna jazda mapa batony i rower to jest enduro
Nie jestem długodystansowcem ale zdarzyło mi się dwa razy w życiu „walnąć z gwinta” setkę+. Dla mnie niezbędne „do popicia” było wówczas wygodne siodło! na zdrowie:)
Jak z pozycją na tym rowerze na takiej długiej trasie?
Sam robię bickepackingowe kilkudniowe trasy po 80km dziennie i chcę właśnie kupić NS Eccentrica tylko boje się trochę niewygodnej pozycji
Trudno obiektywnie ocenić wygodę… Jak dla mnie pozycja jest bardzo wygodna, a generalnie mam problemy z bólami pleców.
Przejechałeś niemalże pod moim balkonem w Myszkowie :) Szacun. Za trasę, nie za balkon ;)
Propozycja do planowania trasy: jakiś garmin(polecam bardziej turystyczne np. etrex a nie rowerowe) z mapą topo (openMTB, albo PL TOPO), jest większość szlaków, ścieżek itp. Planujesz w komputrze wgrywasz do urządzenia i jedziesz. A co najważniejsze – nie ma problemu z prądem, na dwóch paluszkach potrafi pracować 24h.
a track na strave, endomondo wrzucisz po fakcie.
Lektura tego artykułu, a szczególnie zapadająca w pamięć sentencja na jego koniec to dla mnie bodziec aby w końcu to zrobić-strzelić setkę moim fatbikiem. Nieudokumentowany rekord 70 km, bo bez licznika i smartfona wkrótce zotanie pobity!
Superoes z ostatniej niedzieli czyli 15 km po ledwo czynnej linii nadwiślańskiej wąskotorówki napawa optymizmem.
Szacun dla Autora:)
Człowiek smiga na 30.9 a tu juz 34.9 i jak tu nadążyć mam nadzieję że mykmyki 30.9 nie wygina zanim zdążę go kupić :D
Świetnie się czyta, nawet się popłakałem z filozoficznej maksymy : „Więcej jeżdżenia, mniej pierdolenia” :-) Życzę Ci więcej takich 100+ . Wiatru w plecy…
Wpis zacny, zrobiłem podobną trasę rok temu, ale asfaltem (http://imgur.com/a/pnejb). Challange polegał na tym, że jechałem starym gratem co to, smaru nie widział ponad 10 lat… Jak się człowiek uprze, to i na hulajnodze da radę. ;-)
BTW: pod koniec tekstu jest literówka: „Trzeba –>przenieć<– odrobinę tej filozofii do górskiego enduro!"