Sezon 2018 planowałem rozpocząć spełnieniem jednego z rowerowych marzeń i noworocznych postanowień: wyjazdu do Finale Ligure z ekipą Singletrack Trips. Ostatecznie plany nieco się zmieniły i rok otwarłem równie zajebistym wyjazdem do San Remo, zgodnie z EWS-ową tradycją zostawiając Finale na zakończenie sezonu. Oto moja relacja z wyjazdu oraz garść praktycznych porad.
Jeśli masz lekkie deja-vu, nie panikuj – relacja z wyjazdu po Finale Ligure faktycznie jest już na blogu. Jej autorem jest Marek Janikowski, a ja tylko podrasowałem ją opisem tras przygotowanym z dużą pomocą Singletrack Trips (już wtedy wiedziałem, że jak jechać do Finale, to właśnie z nimi). Przewodnik ten, pomocny szczególnie przy samodzielnej organizacji wyjazdu, znajdziesz tutaj:
→ Więcej: Miejsca: Finale Ligure, Włochy
Jeśli jednak interesują Cię moje własne, osobiste wrażenia ze zorganizowanego obozu, czytaj dalej :)
Dzień 1: Dojazd, rozjazd, odjazd!
Z Polski wyruszamy w piątek po pracy – podgrupa krakowska pakuje się do busa o 17, my dołączamy w Katowicach półtorej godziny później. Od tego momentu staramy się nie liczyć godzin, bo przed nami jest ich… sporo. Po drodze zahaczamy o lotnisko w Mediolanie, skąd zabieramy jedną z uczestniczek – opcję samolotową warto wziąć pod uwagę, nawet jeśli ominie Cię turbo-cola w busie.
Na miejsce docieramy w sobotę koło południa. Nasze apartamenty leżą we wschodniej części Finale (Finalpia), kilka minut pieszo od plaży i równie blisko od centrum. Ale najważniejszy jest oczywiście bezpieczny garaż na rowery, z wydzieloną myjką i miejscem do serwisowania.
Na miejscu mijamy się z wyjeżdżającym turnusem – ich zazdrość czekającego nas tygodnia jazdy pobudza nasze apetyty, więc… jedziemy na pierwszą włoską pizzę.
Żeby dobrze wykorzystać przyswojone kalorie i rozruszać zastane po podróży mięśnie, zaraz po obiedzie wskakujemy w ciuchy rowerowe i ruszamy na krótką wycieczkę „z łydy”. Łagodnym asfaltowym podjazdem pokonujemy 300 metrów przewyższenia na start pobliskiej trasy (Briga), idealnej na rozgrzewkę.
Na mecie czeka nas nagroda: pierwsze lody na rynku w Finale (z którego co roku startują zawody Enduro World Series). Rynek leży tuż przy plaży, więc wypicie piwa przy zachodzącym słońcu jest naturalnym kolejnym krokiem ;)
Dzień 2: Szkolenie i pierwszy raz na Rollercoasterze
Pierwszą część pełnego dnia jazdy spędzamy na szkoleniu techniki jazdy. Jest ono nieobowiązkowe, ale kto by nie chciał odświeżyć umiejętności pod okiem Michała Wąsali, Mateusza Balińskiego, Mariusza Ochmańskiego czy Mariusza Jarka (wszyscy oni współpracują z Singletrack Trips)? Na położony w górach placyk docieramy o własnych siłach, zaczynając od ustawienia rowerów i dość nietypowego zestawu ćwiczeń, między innymi… rowerowego berka. Przerabiamy też tematykę właściwą: dohamowania, zakręty (oba!), stójkę a nawet podstawy bunnyhopa.
Zmęczeni nauką zjeżdżamy do bazy celem spożycia cieczy pobudzających flow (jak również tostów), pakujemy się do busa i jedziemy na kultowego Rollercoastera. Mam mieszane uczucia – to fajna, płynna, szybka trasa, ale tyle się o niej nasłuchałem, że chyba spodziewałem się… więcej? Ale spokojnie – mój apetyt został nasycony chwilę później na Cacciatore. To już prawdziwe Finale, choć w wersji ciut złagodzonej – skał i stromych odcinków zdecydowanie jest tu więcej.
Dzień 3: Everyday I’m shuttling
Trzeciego dnia w Finale wykonujemy ciężką pracę, jeżdżąc cały dzień na rowerach bez dostępu do piwa, Frizzantino i tostów. Ale warto się poświęcić, bo w programie mamy rozjeżdżanie pierwszych oznak zmęczenia (i zamienianie ich w prawdziwe zmęczenie) na Rollercoasterze. O ile wczorajsze turystyczne przejazdy były delikatnie rozczarowujące, to pokonanie tej trasy na pełnej to całkiem inna bajka. Zwłaszcza, jeśli goni Cię instruktor z kamerą – nagrania analizowaliśmy wieczorem (dla chętnych instruktorzy byli do dyspozycji przez cały wyjazd).
Przy czwartym przejeździe, w połowie Rollera odbiliśmy na równie kultowe linie: Kill Billa i Madonna della Guardia. Te trasy to, jak to określiła Malwina po zjechaniu jednej ze ścianek, „mind-blowery” – na coś takiego nie da się przygotować jeżdżąc w Polsce, trzeba po prostu przyjechać i to przeżyć! Zwłaszcza Madonna urzeka swoimi wąwozami i naturalnymi bandami wyrzeźbionymi w białych skałach. Pod koniec zatrzymujemy się na kultowej ściance celem patentowania i nauki wyboru linii – wszak nic tak nie motywuje do nauki, jak strach o własne (i żony) życie ;)
Dzień 4: Flow czy ścianki? Tak, poproszę.
Trzeci dzień śmigania znów zaczynamy od wycieczki na jedną z najstarszych tras w Finale: Dolmen. Linia ta jest mieszanką kamieni i… nie, w sumie to głównie kamieni ;) Po drodze patentujemy kilka ścianek i technicznych sekcji pod okiem uzbrojonych w kamerę instruktorów.
Po pochłonięciu lunchy, ruszamy busem na drugą część programu. Toboga di Canova to jedna z najlepszych tras w kategorii „flow”. Przy czym „flow” w Finale bynajmniej nie wyklucza ultra-śliskich skał, które nawilżone lekkim deszczykiem podtrzymują optymalny poziom adrenaliny we krwi.
Pozostałe istotne składniki wprowadzamy do organizmów w barze na szczycie Rollercoastera, którym dziarsko ruszamy ku zachodzącemu słońcu, a w każdym razie tak to wygląda w naszych głowach, bo za gęstymi chmurami słońce zaszło już wczoraj.
Dzień 5: Jedziemy na co? NATO!
Wczorajsze pochmurne niebo zwiastowało deszcz stukający w parapety o poranku. Zbieramy się więc niespiesznie i dopiero koło południa stwierdzamy, że już pora wstać, wyruszyć z domu. Ale żeby nie było zbyt trudno, w stronę bazy NATO ruszamy busem. W gęstej mgle, opuszczone, pokryte graffiti budynki tworzą niesamowity klimat rodem z horrorów klasy Z, a do tego dochodzą furczące w chmurach i wyłaniające się raz na jakiś czas wirniki elektrowni wiatrowych. Mega!
Mega są też trasy. Dość mocno oddalone od tych, które objeżdżaliśmy do tej pory, oferują inny, zdecydowanie łagodniejszy i bardziej płynny charakter. Nawet, jeśli nieco „płynna” jest też nawierzchnia… Tego dnia mamy jedyną okazję solidnie się ubłocić, z czego chętnie korzystamy. „A dirty biker is a happy biker”.
Dzień kończymy długim zjazdem do samego Finale, zaliczając jeszcze po drodze trasę Little Champery, przez stałych bywalców często wymienianą jako ulubiona. Jej nazwa jest bardzo trafna – po pucharowej trasie w Szwajcarii odziedziczyła pokręcenie i duże nastromienie.
Dzień 6: Enduro World Series
Wycieczkę śladami drugiego dnia Enduro World Series 2016 zaczynamy od ponownego zdobycia bazy NATO – lekko cheatujemy, bo zawodnicy EWS te pierwsze 1000 metrów przewyższenia muszą pokonać o własnych siłach, a my zdajemy się na siłę Fiata Ducato.
Własne siły lepiej oszczędzać, bo i tak czeka nas jeszcze 600 metrów podjazdów oraz trzy OS-y. W tym dwa wykorzystane również w tegorocznej edycji: Roche Gianche (najtrudniejsza trasa, na jakiej byliśmy) i oczywiście słynny DH Men. Jeśli widziałeś jakieś epickie zdjęcie z Finale, możesz być pewien, że zostało ono zrobione na jednej z tych dwóch linii. Widoki jednym słowem urywajądupę!
Trzeci (a właściwie to drugi) przejechany przez nas odcinek EWS-owy to Andrassa Trail. Wprawdzie bez widoku na morze, ale wijącemu się skalnym kanionem singlowi trudno odmówić uroku. Co ciekawe, kanionu nie polubiły Canyony – dwa Spectrale łapią kapcie na odcinku 500 metrów. Tutejsze skały są bezlitosne dla lekkich opon!
Nieco ponad 30-kilometrową wycieczkę kończymy już po zachodzie słońca, w pizzerii. Czy da się lepiej wykorzystać dzień? Nie sądzę!
Dzień 7: Chillout
Ostatniego dnia jazdy robimy sobie (a trochę robi nam alternator w busie) dzień bez spiny (jeszcze bardziej, niż zwykle). Po rozjeżdżeniu kaca na Rollercoasterze raczymy się 3-daniowym włoskim lunchem i zjeżdżamy mieszanką Rollera, Cacciatore, Kill Billa 2 i Madonny della Guardia (najlepsza!).
Powtórzenie tras z pierwszych dni pozwala nam ocenić progres, jaki zrobiliśmy po tygodniu przemykania po skałach, zakrętach i ściankach. Aż żal, że to już końcówka sezonu – wszyscy nie możemy się doczekać sprawdzenia, jak po powrocie będą wyglądały lokalne miejscówki. Bo po powrocie z Finale, nic nie wygląda już tak samo!
Trudno też będzie w Polsce znaleźć trasy kończące się praktycznie na plaży – chilloutowy dzień nie mógłby się skończyć inaczej, niż zjazdem prosto nad morze.
Dzień 8: Plażing-smażing przed powrotem do szarości
Liguryjskie dolce vita tak nam się udziela, że ostatniego dnia postanawiamy nadrobić zaległości plażowe po 6,5 dnia jazdy do samego zachodu słońca (i jeszcze trochę). Mimo, że to środek piździernika, udaje nam się nawet wykąpać w morzu. I to bez odmrożeń!
Woda i słońce wyciągają z nas resztki sił, a na sam koniec dobijamy się pizzą i Frizzantino – w sam raz, żeby zaraz po wejściu do busa zasnąć i obudzić się… no nie, niestety nie w domu, bo przed nami blisko 18 godzin jazdy. Po tak spędzonym tygodniu, jest to szczególnie ciężkie 18 godzin – z każdym postojem robi się coraz zimniej i szarzej…
Mam nadzieję, że powyższa relacja dobrze obrazuje, jak obóz z Singletrack Trips wygląda w praktyce i nie będziesz miał problemu z podjęciem decyzji o zakupie biletu :) Podejrzewam jednak, że parę kwestii może Cię jeszcze zastanawiać…
San Remo czy Finale Ligure?
Jak już wspomniałem, mój sezon otwarł obóz w San Remo z ekipą Arek Bike Center. Nieuniknione jest więc pytanie: „który lepszy?”.
Jeśli chodzi o miejscówki, są one dość podobne pod względem zajebistości. W San Remo trasy są położone niżej, przez co są dostępne dłużej – w lutym panowała tam już wiosna, podczas gdy sporo tras w Finale spało jeszcze pod śnieżną kołderką. Kiedy już jednak się odkryją, oferują większą różnorodność – w przeciwieństwie do San Remo, są tu też takie, które można (trochę na siłę – o tym za chwilę) określić „łatwymi” i „dla każdego”. No i jest DH Man, najbardziej widokowa trasa w okolicy, a do tego piękne stare miasto (Finalborgo) – osoby z żyłką turysty powinny wybrać Finale.
Subiektywnie jako całokształt Finale Ligure u mnie wygrywa – po prostu bardziej chciałbym tam wrócić. Ale z drugiej strony, z San Remo też można wyskoczyć na jeden dzień do Finale i kilku innych miejscówek (np. genialne Dolceacqua), więc jestem pewien, że niezależnie od wyboru, będziesz w 100% zadowolony.
Jeśli chodzi o organizację obozu, to obie ekipy mają już duże doświadczenie i trudno się do czegokolwiek przyczepić. Więc zamiast szukać na siłę niedociągnięć, wskażę po jednej największej zalecie:
ABC: szkolenie
Szkolenie techniki jazdy jest też częścią obozów z Singletrack Trips, ale Arek Perin w tym temacie nie ma sobie równych. Z obu miejscówek wrócisz ze zdecydowanie wyższym skillem, ale jeśli nastawiasz się na jego podnoszenie pod okiem trenera (zwłaszcza, jeśli sporo już potrafisz), polecam obóz z Arkiem.
Singletrack Trips: kuchnia
Na obozie z STT czułem się jak na wczasach all-inclusive, co potwierdzi każdy uczestnik. Wypasione śniadania, prowiant na drogę, pyszne kolacje w wersji mięsnej i wege… Finale z Singletrack Trips można traktować jako obóz rowerowo-kulinarny :) Gdyby się uprzeć, można by na niego pojechać i nie wydawać ani grosza z własnej gotówki (nie licząc oczywiście piwa).
Różni się też atmosfera obozów. Oczywiście w 90% zależy ona od uczestników danego turnusu, ale myślę, że Arek bardziej przyciąga osoby w klimatach młodzieżowo-downhillowo-bikeparkowych. Michał i Marcin to goście od zawsze związani ze sceną enduro i czują się „wśród swoich” jak ryba w wodzie.
Przekłada się to też na stopień wykorzystania shuttli – w Finale Ligure zrobiliśmy kilka krótkich wycieczek „z łydy”, podczas gdy u Arka podjazdy to temat tabu.
Ostatnia kwestia, jaką możesz brać po uwagę jest fakt, że obozy ABC od tej jesieni nieco podrożały (2500 zł vs. 2300 zł).
Poziom trudności
Podobnie jak w sąsiednim San Remo, poziom trudności tras jest ogólnie wysoki. Jest tu jednak większe zróżnicowanie – są linie przypominające flow-traile, a są też takie, gdzie nad płynnym przejazdem trzeba się sporo napracować.
Nawet trasy flow oznaczone na Trailforks kolorem niebieskim, w Polsce prawdopodobnie byłyby trasami czarnymi. A takich jak tutejsze czarne… w Polsce po prostu nie ma. Na doznania rodem z Madonna della Guardia czy Roche Gianche po prostu nie da się przygotować.
To bieżące podnoszenie skilla bardzo ułatwia jakość tras. Choć czasem sprawiają wrażenie dzikich, naturalnych i nieco chaotycznych górskich ścieżek, tak naprawdę są one bardzo dobrze przebudowane pod kątem jazdy na rowerze. Dzięki temu elementy takie jak dropy można za pierwszym razem po prostu zjechać, a potem z każdym kolejnym zjazdem łapać coraz większy flow.
Podsumowując, jeśli jeździsz regularnie i bez problemu śmigasz po wszystkich trasach np. Srebrnej Góry czy Enduro Trails (z akcentem na te trudniejsze), możesz śmiało atakować Finale Ligure. Jeśli jednak na razie lepiej odnajdujesz się na trasach typu flow, może się okazać, że tutaj nie będziesz w stanie pokonać w całości żadnej trasy.
Jaki rower?
Na ten temat napisałem oddzielny artykuł:
→ Więcej: Finale Ligure – 9 rowerów obozowiczów
…ale od razu odpowiem na dwa pytania najczęściej pojawiające się w Waszych komentarzach:
- tak, ścieżkowiec daje radę – jeździłem na Spectralu (150/140 mm) i ani razu w moim kasku nie pojawiła się myśl, że potrzebuję więcej skoku.
- nie, hardtail nie jest dobrym pomysłem – tu oczywiście dużo zależy od skilla, ale ja nigdy nie zdecydowałbym się na tygodniowy wypad do Finale na sztywniaku. Lubię swój organizm.
Co zabrać?
Pełną obozową listę rzeczy do spakowania znajdziesz w relacji z San Remo:
→ Więcej: San Remo – obóz rowerowy z Arek Bike Center
Parę uwag specyficznych dla Finale Ligure:
- kask otwarty możesz śmiało zostawić w domu, nawet jeśli organizator twierdzi inaczej – warto zastosować zasadę ograniczonego zaufania do przewodników z 10x większym skillem ;) Nawet na „lajtowych wycieczkach” trasy są wymagające i czasem nieprzewidywalne – zdecydowanie warto zawsze mieć na głowie fullface’a.
- to samo dotyczy zbroi, albo chociaż ochraniaczy łokci i pleców (o kolanach nawet nie wspominam). Bardzo skaliste podłoże powoduje, że nawet na „łatwych” trasach gleba oznacza poważne konsekwencje.
- jeśli chodzi o pedały, to jeśli nie jesteś prosem – polecam platformy i dobre buty. Uważam, że przewaga platform nad klikami jest tym większa, im dalej zapuszczasz się poza swoją strefę komfortu. Na liguryjskich skałach ma to miejsce prawie ciągle.
- nie zapomnij spakować paru cieplejszych ubrań – wiatrówki czy kamizelki i zestawu na deszcz/błoto. Słoneczna Liguria słoneczną ligurią, ale nie zapominaj, że to jednak jesień/wiosna.
Podsumowanie
Finale Ligure to mekka europejskiego enduro, jak to trafnie ktoś określił: „Whistler nad morzem”, od wielu lat tłumnie odwiedzane przez polskich riderów. Ja na swój pierwszy raz musiałem się naczekać, ale teraz wcale mnie ta popularność nie dziwi! W ciągu tygodnia poznaliśmy niewielki wycinek tras, a mimo to wyjeździliśmy się za wszystkie czasy.
Do tego dzięki obozowej atmosferze i organizacji mogliśmy w pełni skupić się na dolce vita. O niczym nie musieliśmy myśleć, została nam tylko esencja wyjazdu: jazda. Lubię planować swoje rowerowe wakacje, ale czasem warto sobie pozwolić na taką beztroskę, zwłaszcza pod koniec intensywnego sezonu.
Spełniłem więc swoje marzenie, ale ostrzegam: to zdecydowanie nie jest miejsce, które można tak po prostu odhaczyć i zapomnieć! Ja już wiem, że Finale będzie stałą pozycją na mojej liście noworocznych postanowień.
Więcej informacji o obozach Singletrack Strips: WWW / Facebook
A na zakończenie, jeszcze jeden gruby news… Ekipa Singletrack Trips przejmuje MTB Hostel – kultową miejscówkę co roku goszczącą zloty organizowane przez Stowarzyszenie Rowerowe Podhale!
Michał i Ana, czyli dotychczasowi właściciele, ruszają w świat, a od przyszłego sezonu ten rowerowy przybytek będzie prowadzony w duchu Singletrack Trips. Po sprawdzeniu zorganizowanego przez nich obozu, jestem spokojny o jego przyszłość :) Jeśli więc nie byłeś jeszcze w Kościelisku (bo jak byłeś, nie muszę Cię przekonywać), możesz już planować wspólne jazdy i szkolenia z nowymi gospodarzami!
Zobacz też powiązane wpisy:
- Finale Ligure – 9 rowerów obozowiczów
- Miejsca: Finale Ligure, Włochy
- San Remo – obóz rowerowy z Arek Bike Center
- Miejsca: San Remo – Liguria, Włochy
Polski Whistler w Srebrnej czy ogólnie najtrudniejsze miejsca na MP mają jakiś podjazd do Finale?
Myślę, że tak – jest to co prawda zupełnie inny charakter, ale jeśli ktoś ogarnia wszystkie trasy w Srebrnej (ze wskazaniem na OS-y, czyli np. fragment A2), to ogarnie też Finale.
sa i latwiejsze trasy w Finale, jak z Nato base.
bywaly na obozach osoby (pary :) ), ktore byly raz! w polskich górach i pojechaly do finale i przezyly ;)
To super, mam zamiar jechać i właśnie największą obawą jest to czy poziom tras mnie nie przytłoczy ale w takim wypadku trzeba po prostu jechać i się spróbować.
Przytłoczy na pewno, ale dużo zależy od nastawienia. Obowiązkowo zbroja i zapas altacetu
@Kuba
trasy bankowo Cie przytlocza, sam wjezdzajac na trase „Briga” ktora to niby jest najlatiwejsza zadalem sobie pytanie „to jaka jest trudniejsza trasa?!?!”. Dla wielbicieli flow traili finale to bedzie spore wyzwanie i generalnie zeby przejechac wszystko i nie sprowadzac roweru trzeba miec sporo odwagi na niektorych odcinkach, (nie zapomne pionowej sciany w dol ktora mierzyla na oko 5m+)
Generalnie jesli chodzi o moje doswiadczenia to niekotre rzeczy latwiej przeleciec niz przejechac, nie sa to duze loty, wystarczy skill wyrzucania roweru na dropie do przodu tak by dobrze wyladowac i leci sie dalej, (oczywiscie trzeba miec troche predkosci)
Poza tym jesli w glowie nie panuje strach to po kazdym kolejnym dniu wkrecamy sie w trasy i jest przyjemniej i chce sie wiecej ;)
polecam!
Jadę do Finale pod koniec maja ale na własną rękę. Już się nie mogę doczekać
Jest w Polsce, najlepiej na dolnym śląsku jakieś miejsce gdzie można się nauczyć zjeżdżać ścianki? Trasy w Srebrnej ogólnie ogarniam. Trasa A i B to dla mnie trasy na rozgrzanie, ale jeszcze się nie przełamałem by zjechać ściankę na A2.
Jeśli chodzi o ścianki, to chyba Srebrna oferuje najwięcej ;) Nie tylko na A2, ale też pozostałych odcinkach z zawodów.
Czy będzie źle widziane jak nie będę jeździł na pełnej? Albo odpuszczę jakiś odcinek?
Zdarzało się to u Was w grupie? Jak do tego organizatorzy podchodzą?
Jestem po dużej kontuzji i psychika już nie ta. A chciałbym jednak bardzo Finale odwiedzić?
Na luzaku bez spiny nikt nikogo potepiac nie bedzie, to takie typowe enduro wakacje, chcesz to cisniesz, nie chcesz to tez ok, jak chcesz dzien odpuscic bo rece nie daja rady to tez luz, nikt nikogo z batem nie goni
Dokładnie tak – to nie zawody, atmosfera jest mega wyluzowana i nie ma żadnej presji, żeby jeździć ponad swoje możliwości.
Czy uczestnicy są w jakiś sposób dobierani pod względem umiejętności?
Z tego co wiem, to nie. Organizator liczy na zdrowy rozsądek uczestników ;) A następnie ewentualnie trasy i ilość jazdy są dobierane do poziomu umiejętności.
Czy w Finale znajdzie się też coś dla całkowitych świeżaków, którzy nie bardzo chcą przełamywać swoje ograniczenia a po prostu świetnie się bawić jazdą po górach kontemplując widoki?
Tak średnio bym powiedział… I to nie tylko dlatego, że nie ma całkiem łatwych tras. Również dlatego, że widoki – poza dwoma trasami – są raczej kiepskie ;)
Pod tym względem ZDECYDOWANIE lepiej wybrać się na tydzień do Livigno:
https://www.1enduro.pl/tag/livigno/
Przydałaby się jakaś firma, która dostrzegłaby potencjał „gotówkowy” w miłośnikach Rychlebkich (bez Wallesa) i singletracków „Świeradowsko- Smrekowskich”. Chyba, że w okolicach, które opisałeś nie ma takich (oczywiście nie dosłownie) tras. Podsumowując chodzi mi o to, że jest bardzo duża grupa ludzi, którzy nie lubią jeździć w „fulfejsie” i chętnie by pogrzali tyłki wiosną lub jesienią we Włoszech ale niestety nie mają aż takich umiejętności albo po prostu nie lubią haratać po kamlotach. Taki wyjazd griatryczny MTB 40+ :-)
Tydzień przed obozem na którym był Michał reprezentacja 40+ stanowiła 30% uczestników – wiec masz jak znalazł :) Ścieżki z NATO Base poza końcówkami nie są kamieniste – jest raczej lajtowo. Osobiście jechałem do Finale z dużymi wątpliwościami czy nie będzie za ostro – a okazało się ze jest ultrazajebiscie. Marcin i Mario bardzo rozsądnie wybierają kolejność tras a szkolenie (to z „berkiem” i bunny hopem), inne od wszystkich w których brałem dotychczas udział, było zadziwiająco efektywne w podnoszeniu skilla. Co do fulfejsa – zarówno Superflow w Rychlebach jak Twistera w BB jeżdżę w takim kasku – wole sobie kupić nowy rower niz dwa implanty jedynek (poza tym mam taką hipotezę, ze prędzej rozwalisz się konkretnie na trasie flow niż na czymś ultratrudnym – bo prędkość inna). Jeżeli chodzi o Singletrack Trips – jak dla mnie najlepszy rowerowy chillout w życiu.
Dzięki za odpowiedź. Jednym słowem do odważnych świat należy. A co do przedostatniego zdania to 100 procent racji. „Orła cień” zobaczyłem na trasie niebieskiej… kto by pomyślał?
Czy rower trailowy 130 mm i Finale Ligure to dobre połączenie?
Cześć! Miałem przyjemność odwiedzić Finale na Krossie Soilu 2.0 ze 130mm skokiem dwukrotnie. Oba wyjazdy przeżyłem, rower również; ostatni raz ze wspaniałą ekipą Single Track Trips nawet bez żadnej poważnej gleby. Da się, trzeba mieć jaja.
P.S. Jak sobie czytam relację Michała to już zaczynam mocno tęsknić do tych wszystkich tras… Pozdrowienia! :-)
Też myślę, że można jechać śmiało, o ile oczywiście potrafisz te 130 mm skoku odpowiednio wykorzystać ;)
Mam nadzieję, że tak :) Pytanie jak się mają południowe Rychlebskie do Finale bo obawiam się, że nijak :)
No cóż… Raczej nijak ;)
W tym samym czasie co ty byl tam Nate Hills, mogles pokusic sie o wywiad :)
Piszesz o opcji samolotowej, masz zbadany najlepszy wariant połączeń? Dzięki
Nie, ja jechałem busem. Jedną z uczestniczek odbieraliśmy po drodze z lotniska w Mediolanie, ale optymalne połączenia zależą jeszcze od tego, gdzie mieszkasz.
Dobra relacja, namowiles ;)